Pierwszą rzeczą, którą należało
zrobić po przebudzeniu była kolejna kreska. Była zmartwiona. To już ósma.
Tata obiecał, że nie będzie go
najwyżej tydzień, ale wyglądało na to, że coś mu wypadło.
Rozważała oszukanie rzeczywistości i wyjątkowo, tylko dzisiaj,
pominięcie porannego rytuału, ale nie chciała zapeszyć. W końcu
obiecała.
Nieco stępiony nóż wyrył kolejny
odcinek w skośnym stropie. Odrobinę krótszy od pozostałych, w
końcu jeszcze dzień się nie skończył, tata wciąż mógł
wrócić, miał jeszcze czas, prawda?
Drugą rzeczą, było sprawdzenie
ekwipunku. Bardzo lubiła te słowa. Znaczyło, że coś jeszcze
miała, o co dbać i się troszczyć, a na dodatek brzmiało odpowiedzialnie i przyjemnie brzmiało.
Rozłożyła przed sobą całą
zawartość plecaka i zaczęła szeptem wyliczać przedmioty. Nie
chciała, żeby Ona usłyszała.
Nóż, latarka, kawałek sznurka,
bandaż, dwa pudełka zapałek, zapalniczka, ostatni batonik, w
połowie pusta, litrowa butelka wody, czerwona czapka z daszkiem i nadrukiem
Hello Kitty, z której śmiała się nawet Maggie, gdy pewnego
wieczoru prezentowała jej swój bagaż (przynajmniej takie miała
wrażenie) i mały, cynowy słonik.
Uśmiechnęła się do niego i poczuła
odrobinę lepiej. Nie była tu sama.
Na dnie plecaka upchnięty był jeszcze
gruby, długi do kolan, brązowy sweter z puchowym, prawie białym spodem. Na szczęście dziś było wyjątkowo ciepło,
a zimowe słońce świeciło łagodnie w jedyne okno. Bluza póki co
wystarczała.
Wyglądało na to, że będzie musiała
zejść do sklepu. Mdliło ją na myśl o zjedzeniu znowu słodkiego
batonika, a to na dodatek był ostatni. Uznała, że zajmie się tym,
gdy tylko poprawi włosy. Przekonawszy siebie że to plan, a nie
odwlekanie misji rozplotła cienki warkoczyk i zaplotła go ponownie.
Zastanawiała się jeszcze nad
zrobieniem porządku, ale to by było uciekanie. Uciekanie w czasie.
A ona nie uciekała. Była odważna, w końcu obiecała.
Ściskając nóż w drobnej dłoni,
wyszła z umieszczonego na poddaszu pokoju i zaczęła ostrożnie
schodzić po kręconych schodach, starając się zminimalizować
skrzypienie. Nie chciała, żeby ktoś ją usłyszał.
W budynku zjawiało się zaskakująco
mało ludzi, biorąc pod uwagę, że był to sklep. Pojawili się
tylko dwa razy, raz, jakiś pięćdziesięcioletni mężczyzna wpadł
do środka, zgarnął co mógł i zwiał. Z tego co wypatrzyła przez
okno, wyglądało to na jakieś butelki. Następnym razem hałaśliwą
parę, która zwróciła uwagę Maggie i jej ojca, więc szybko
zwiali.
Za każdym razem siedziała w pokoju na strychu i starała
się nawet nie oddychać. Tak w końcu poradził tata.
Nagle jeden ze schodków zaskrzypiał
okropnie głośno i zamarła w oczekiwaniu. Po chwili mogła usłyszeć
kroki.
Przez wyważone drzwi, na zaplecze
sklepu weszła Maggie.
Wyglądała jakby cała, od czubka
głowy, aż do stóp pokryta była niebieskimi siniakami, które w
niektórych poczerniały, a w innych niepokojąco przypominały
zgniliznę. Z jej gardła wydobywało się nieprzyjemne rzężenie.
Jedną nogą powłóczyła, po tym jak ktoś z parki, która
odwiedziła ich dwa dni temu postrzelił ją w nogę.
Maggie nie mogła dostać się na
schody ponieważ ktoś mądry (kogo znaleźli na poddaszu z równie
niezdrowymi co Mag kolorami na całym ciele i tata musiał wbić mu
nóż w głowę i wyrzucić przez okno) zrzucił ze schodów komodę,
która blokowała je teraz w zupełności. Dla pewności, stała na
niej barykada z krzeseł. Gdyby miało się trochę mózgu do
wykorzystania można by było jakoś ich się pozbyć i wspiąć na
komodę, ale Maggie mogła tylko kłaść się na niej, wyciągając
patykowate palce z poczerniałymi paznokciami.
Westchnęła i usiadła na schodach.
- Chyba będę musiała cię dziś
zabić. – Często rozmawiała z Maggie w ciągu tego tygodnia. Nie
miała nic innego do roboty. Pomijając rzężenie, niezbyt miły
zapach (ostatnio nikt kogo spotkała jakoś zbyt ładnie nie
pachniał, wiec to nie przeszkadzało) i chęć zatopienia zębów w dowolnej części ciała, Maggie była niezłą przyjaciółką. A
na pewno genialną słuchaczką. Nigdy nie traciła zainteresowania. - Przykro mi. Gdyby to ci się nie
stało, mogłybyśmy zostać prawdziwymi przyjaciółkami. - Wątpiła
w to. Mieszkała w Macon, a Maggie prawdopodobnie była miejscową,
ale chciała ją jakoś pocieszyć. To musiało być niezbyt miłe.
Umieranie. "Oni już nie żyją." Mówił tata. Miała co
do tego pewne wątpliwości.
- Ale wiesz co? Mam zamiar przeżyć.
I potem, gdy to się skończy, wrócę tu. I wtedy będę mogła ci
naprawdę podziękować. Na twoim pomniku napiszę, że byłaś moją
przyjaciółką. Tylko teraz nic mi nie zrób. Umowa? - Maggie nie
odpowiadała, więc żeby dodać sobie odwagi uznała to za zgodę.
Wstała, zeszła niżej i stanęła tuż przed komodą ściskając w
ręce nóż. Mag rozpłaszczona na meblu była dość łatwym celem. Ostrożnie zdjęła krzesło najbardziej zagradzające drogę a Maggie podwoiła wysiłki by złapać ja w swoje lepkie, błękitne dłonie. Musiała się pospieszyć, zanim jej się powiedzie.
Przełknęła ślinę i przymierzyła się do ciosu. To nie tak, że nie robiła tego ani razu. Ale teraz nie było obok taty.
Zawahała się przez chwilę i z zamachem wbiła ostrze w jej
głowę. Czaszka ustąpiła dość łatwo, z lekkim
chrupnięcio-plaśnięciem, ale Mag nadal się ruszała.
Wyrwała nóż z jej głowy i uderzyła znowu, z lepszym skutkiem.
- Przepraszam! - krzyknęła szeptem
i odsunęła się o schodek. Maggie jeszcze przez chwilę drgała,
po czym oklapła bezwładnie na szafę. Cała roztrzęsiona wróciła na górę i zwinęła się w kłębek, starając się opanować mdłości.
- Naprawdę przepraszam, przepraszam, przepraszam - szeptała do duszy, teraz już na pewno martwej, dziewczynki, która najprawdopodobniej unosiła się jeszcze gdzieś tu w powietrzu.
Gdy nieco się uspokoiła wróciła na dół. Obrzydzenie nie minęło, ale teraz czuła również dumę ze swojego osiągnięcia.
Stanęła na schodach przyglądając się swojemu dziełu, by mieć pewność, że na pewno już po wszystkim, a gdy ją zyskała, zepchnęła ostrożnie Maggie z
komody, i przecisnęła się na drugą stronę barykady z poczuciem absolutnego triumfu.
Nasłuchiwała przez chwilę innych lokatorów, ale
wyglądało na to, że był to najbardziej odludny sklep w całej
Ameryce pod względem zarówno istot żywych, jak i tych nie do końca.
Zaczęła patrol od półek
sklepowych. Zgarniała do plecaka co nadawało się najlepiej do jedzenia na pierwszy rzut oka z zamiarem późniejszego zrewidowania wszystkich produktów.
Nagle usłyszała krzyk.
- Sklep! - W tym momencie inny głos
zaczął mamrotać coś uciszającego i usłyszała zbliżające się
kroki.
Panika chwyciła ją za gardło. To byli ludzie. Najprawdopodobniej tylko normalni, nie-błękitni ludzie, ale od kiedy wyruszyła z tatą w podróż, wiedziała, że nawet im nie można ufać. Chyba to właśnie przerażało ją bardziej niż cokolwiek innego. Bardziej od tych istot, mających zamiar pożreć ją na obiad, bała się tego, że nie może liczyć na pomoc od takich jak ona, zdrowych. Miała tylko tatę.
Ale taty przy niej nie było.
Natychmiast, gdy minęła pierwsza fala paraliżu, rzuciła się przed siebie
i schowała pod jedną z zarwanych półek sklepowych, upychając
plecak tuż obok.
Nóż. Zapomniała o nożu. Nadal tkwił w głupiej, błękitnej głowie Maggie. Czuła się
kompletnie bezbronna. Zwinęła się w kłębek starając wyglądać
na nieważną. W ogóle nie wyglądać, jakby jej nie było.
- Sprawdź czy nie ma tu jakichś
trupów.
- Bardziej, lub mniej żywych?
- Dokładnie. – Słyszała szybkie
kroki przemieszczające się po niewielkiej przestrzeni sklepu.
- Tu czysto.
- Poszukaj jedzenia. Ja sprawdzę
zaplecze. - Przestała oddychać. Do jej uszu doszły odgłosy
chodzenia i przeszukiwania półek. Potem cichy gwizd. - Tu jest
jeden. Z nożem w głowie.
- Weź, na pewno się przyda. - Westchnięcie, znowu kroki.
- Sprawdzę czy
jest tu jeszcze coś ciekawego. - Zbliżające się kroki. Zacisnęła
oczy z nadzieją, że może ją przeoczą. - Widzisz tam gdzieś
może klucz? Magazyn jest zamknięty...
- Noah. Chodź tu. - Żołądek szarpnął jej się z nerwów a w gardle momentalnie stanęła gula. Głos odezwał się tuż
przed nią. Otworzyła z wahaniem oczy. Pierwszym co zobaczyła był
pistolet, skierowany prosto w jej głowę.
Utkwiła wzrok w lufie.
Chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego bezradnie poruszała
ustami. Chyba nawet zaczęła płakać, bo czuła wilgoć
ściekającą po policzkach.
- Dean o co chodzi...? - Tuż za
plecami pierwszego chłopaka, momentalnie pojawił się drugi – Boże, opuść
broń, to tylko dzieciak. - Ten drugi, Noah, przecisnął się
bliżej i kucnął. - Hej...
- Odbiło ci?! Może być zarażona!
– Dean wyraźnie panikował, ale nie spuścił jej z celownika.
- Nie wydaje mi się. Wygląda na
zupełnie zdrową. Nawet nie kaszlnęła od kiedy tu weszliśmy. Pamiętasz przecież wujka. - Skupił na niej wzrok. - Jesteś zarażona?
Odzyskała nieco odwagi i
wierzchem dłoni otarła łzy.
- Oczywiście, że nie. - W jej
głosie zabrzmiało nieco oburzenia i Noah uśmiechnął się. Miał
przyjazne, jasne oczy i jasne włosy. Jego uśmiech też jaśniał, niemal wyczuwała ciepło promieniujące z chłopaka. W przeciwieństwie
do drugiego chłopaka, który co prawda opuścił broń, ale nadal
trzymał ją w dłoni. Też miał jasne oczy, ale nie spoglądał na
nią z sympatią, raczej z daleko posuniętą nieufnością. Na
ciemnobrązowe włosy założoną miał czapkę z nadrukiem
ulubionego zespołu futbolowego taty, Buffalo Bills. Obaj wciąż-nie-znajomi
byli do siebie podobni pod względem postury, wysocy i wyglądający
jakby nie jedli wystarczająco dużo w ostatnim czasie. Tak jak
właściwie wszyscy, których dotychczas widziała.
Mierzyła przez
chwilę Noah spojrzeniem, a gdy ten odsunął się, wygrzebała się
z półki i zarzuciła plecak na plecy przyglądając się im niemal
tak ostrożnie, jak Dean jej i trzymając bezpieczny dystans, na wszelki wypadek.
- Jestem Noah, a to Dean. - Niższy chłopak wskazał na siebie, potem na swojego towarzysza. Ona,
wyczuwając w tym szansę ujścia z życiem i – przy odrobinie
szczęścia – odzyskania swojego noża, skinęła im głową,
naśladując tatę.
- Jestem Eve.
Poważnie
rozważała podzielenie się z nimi kluczem do magazynu.
Finito.
Zabrało mi to wystarczająco dużo czasu.
Super! Mam nadzieję, że ci dwaj ni zabiją Eve. Już ją lubię. Domyślam się, że ten wirus czy też choroba to ebola, lub coś co zamienia ludzi w zombie. Pozdrawiam i życzę weny.
OdpowiedzUsuńP.S. Dokończysz historię Rosalie?
P.P.S. Zajrzyj na mojego bloga: przygodyvictoriiswan.blogspot.com/