27.7.15

Rozdział 1 - Dzień, w którym trzeba było zabić Maggie

Pierwszą rzeczą, którą należało zrobić po przebudzeniu była kolejna kreska. Była zmartwiona. To już ósma.
Tata obiecał, że nie będzie go najwyżej tydzień, ale wyglądało na to, że coś mu wypadło. Rozważała oszukanie rzeczywistości i wyjątkowo, tylko dzisiaj, pominięcie porannego rytuału, ale nie chciała zapeszyć. W końcu obiecała.
Nieco stępiony nóż wyrył kolejny odcinek w skośnym stropie. Odrobinę krótszy od pozostałych, w końcu jeszcze dzień się nie skończył, tata wciąż mógł wrócić, miał jeszcze czas, prawda?
Drugą rzeczą, było sprawdzenie ekwipunku. Bardzo lubiła te słowa. Znaczyło, że coś jeszcze miała, o co dbać i się troszczyć, a na dodatek brzmiało odpowiedzialnie i przyjemnie brzmiało.
Rozłożyła przed sobą całą zawartość plecaka i zaczęła szeptem wyliczać przedmioty. Nie chciała, żeby Ona usłyszała.
Nóż, latarka, kawałek sznurka, bandaż, dwa pudełka zapałek, zapalniczka, ostatni batonik, w połowie pusta, litrowa butelka wody, czerwona czapka z daszkiem i nadrukiem Hello Kitty, z której śmiała się nawet Maggie, gdy pewnego wieczoru prezentowała jej swój bagaż (przynajmniej takie miała wrażenie) i mały, cynowy słonik.
Uśmiechnęła się do niego i poczuła odrobinę lepiej. Nie była tu sama.
Na dnie plecaka upchnięty był jeszcze gruby, długi do kolan, brązowy sweter z puchowym, prawie białym spodem. Na szczęście dziś było wyjątkowo ciepło, a zimowe słońce świeciło łagodnie w jedyne okno. Bluza póki co wystarczała.
Wyglądało na to, że będzie musiała zejść do sklepu. Mdliło ją na myśl o zjedzeniu znowu słodkiego batonika, a to na dodatek był ostatni. Uznała, że zajmie się tym, gdy tylko poprawi włosy. Przekonawszy siebie że to plan, a nie odwlekanie misji rozplotła cienki warkoczyk i zaplotła go ponownie.
Zastanawiała się jeszcze nad zrobieniem porządku, ale to by było uciekanie. Uciekanie w czasie. A ona nie uciekała. Była odważna, w końcu obiecała.
Ściskając nóż w drobnej dłoni, wyszła z umieszczonego na poddaszu pokoju i zaczęła ostrożnie schodzić po kręconych schodach, starając się zminimalizować skrzypienie. Nie chciała, żeby ktoś ją usłyszał.
W budynku zjawiało się zaskakująco mało ludzi, biorąc pod uwagę, że był to sklep. Pojawili się tylko dwa razy, raz, jakiś pięćdziesięcioletni mężczyzna wpadł do środka, zgarnął co mógł i zwiał. Z tego co wypatrzyła przez okno, wyglądało to na jakieś butelki. Następnym razem hałaśliwą parę, która zwróciła uwagę Maggie i jej ojca, więc szybko zwiali.
Za każdym razem siedziała w pokoju na strychu i starała się nawet nie oddychać. Tak w końcu poradził tata.
Nagle jeden ze schodków zaskrzypiał okropnie głośno i zamarła w oczekiwaniu. Po chwili mogła usłyszeć kroki.
Przez wyważone drzwi, na zaplecze sklepu weszła Maggie.
Wyglądała jakby cała, od czubka głowy, aż do stóp pokryta była niebieskimi siniakami, które w niektórych poczerniały, a w innych niepokojąco przypominały zgniliznę. Z jej gardła wydobywało się nieprzyjemne rzężenie. Jedną nogą powłóczyła, po tym jak ktoś z parki, która odwiedziła ich dwa dni temu postrzelił ją w nogę.
Maggie nie mogła dostać się na schody ponieważ ktoś mądry (kogo znaleźli na poddaszu z równie niezdrowymi co Mag kolorami na całym ciele i tata musiał wbić mu nóż w głowę i wyrzucić przez okno) zrzucił ze schodów komodę, która blokowała je teraz w zupełności. Dla pewności, stała na niej barykada z krzeseł. Gdyby miało się trochę mózgu do wykorzystania można by było jakoś ich się pozbyć i wspiąć na komodę, ale Maggie mogła tylko kłaść się na niej, wyciągając patykowate palce z poczerniałymi paznokciami.
Westchnęła i usiadła na schodach.

- Chyba będę musiała cię dziś zabić. – Często rozmawiała z Maggie w ciągu tego tygodnia. Nie miała nic innego do roboty. Pomijając rzężenie, niezbyt miły zapach (ostatnio nikt kogo spotkała jakoś zbyt ładnie nie pachniał, wiec to nie przeszkadzało) i chęć zatopienia zębów w dowolnej części ciała, Maggie była niezłą przyjaciółką. A na pewno genialną słuchaczką. Nigdy nie traciła zainteresowania. - Przykro mi. Gdyby to ci się nie stało, mogłybyśmy zostać prawdziwymi przyjaciółkami. - Wątpiła w to. Mieszkała w Macon, a Maggie prawdopodobnie była miejscową, ale chciała ją jakoś pocieszyć. To musiało być niezbyt miłe. Umieranie. "Oni już nie żyją." Mówił tata. Miała co do tego pewne wątpliwości.
- Ale wiesz co? Mam zamiar przeżyć. I potem, gdy to się skończy, wrócę tu. I wtedy będę mogła ci naprawdę podziękować. Na twoim pomniku napiszę, że byłaś moją przyjaciółką. Tylko teraz nic mi nie zrób. Umowa? - Maggie nie odpowiadała, więc żeby dodać sobie odwagi uznała to za zgodę. Wstała, zeszła niżej i stanęła tuż przed komodą ściskając w ręce nóż. Mag rozpłaszczona na meblu była dość łatwym celem. Ostrożnie zdjęła krzesło najbardziej zagradzające drogę a Maggie podwoiła wysiłki by złapać ja w swoje lepkie, błękitne dłonie. Musiała się pospieszyć, zanim jej się powiedzie.
Przełknęła ślinę i przymierzyła się do ciosu. To nie tak, że nie robiła tego ani razu. Ale teraz nie było obok taty.
Zawahała się przez chwilę i z zamachem wbiła ostrze w jej głowę. Czaszka ustąpiła dość łatwo, z lekkim chrupnięcio-plaśnięciem, ale Mag nadal się ruszała.
Wyrwała nóż z jej głowy i uderzyła znowu, z lepszym skutkiem.
- Przepraszam! - krzyknęła szeptem i odsunęła się o schodek. Maggie jeszcze przez chwilę drgała, po czym oklapła bezwładnie na szafę. Cała roztrzęsiona wróciła na górę i zwinęła się w kłębek, starając się opanować mdłości.
- Naprawdę przepraszam, przepraszam, przepraszam - szeptała do duszy, teraz już na pewno martwej, dziewczynki, która najprawdopodobniej unosiła się jeszcze gdzieś tu w powietrzu.
Gdy nieco się uspokoiła wróciła na dół. Obrzydzenie nie minęło, ale teraz czuła również dumę ze swojego osiągnięcia.
Stanęła na schodach przyglądając się swojemu dziełu, by mieć pewność, że na pewno już po wszystkim, a gdy ją zyskała, zepchnęła ostrożnie Maggie z komody, i przecisnęła się na drugą stronę barykady z poczuciem absolutnego triumfu.
Nasłuchiwała przez chwilę innych lokatorów, ale wyglądało na to, że był to najbardziej odludny sklep w całej Ameryce pod względem zarówno istot żywych, jak i tych nie do końca.
Zaczęła patrol od półek sklepowych. Zgarniała do plecaka co nadawało się najlepiej do jedzenia na pierwszy rzut oka z zamiarem późniejszego zrewidowania wszystkich produktów.
Nagle usłyszała krzyk.
- Sklep! - W tym momencie inny głos zaczął mamrotać coś uciszającego i usłyszała zbliżające się kroki.
Panika chwyciła ją za gardło. To byli ludzie. Najprawdopodobniej tylko normalni, nie-błękitni ludzie, ale od kiedy wyruszyła z tatą w podróż, wiedziała, że nawet im nie można ufać. Chyba to właśnie przerażało ją bardziej niż cokolwiek innego. Bardziej od tych istot, mających zamiar pożreć ją na obiad, bała się tego, że nie może liczyć na pomoc od takich jak ona, zdrowych. Miała tylko tatę.
Ale taty przy niej nie było.
Natychmiast, gdy minęła pierwsza fala paraliżu, rzuciła się przed siebie i schowała pod jedną z zarwanych półek sklepowych, upychając plecak tuż obok.
Nóż. Zapomniała o nożu. Nadal tkwił w głupiej, błękitnej głowie Maggie. Czuła się kompletnie bezbronna. Zwinęła się w kłębek starając wyglądać na nieważną. W ogóle nie wyglądać, jakby jej nie było.
- Sprawdź czy nie ma tu jakichś trupów.
- Bardziej, lub mniej żywych?
- Dokładnie. – Słyszała szybkie kroki przemieszczające się po niewielkiej przestrzeni sklepu.
- Tu czysto.
- Poszukaj jedzenia. Ja sprawdzę zaplecze. - Przestała oddychać. Do jej uszu doszły odgłosy chodzenia i przeszukiwania półek. Potem cichy gwizd. - Tu jest jeden. Z nożem w głowie.
- Weź, na pewno się przyda. - Westchnięcie, znowu kroki.
- Sprawdzę czy jest tu jeszcze coś ciekawego. - Zbliżające się kroki. Zacisnęła oczy z nadzieją, że może ją przeoczą. - Widzisz tam gdzieś może klucz? Magazyn jest zamknięty...
- Noah. Chodź tu. - Żołądek szarpnął jej się z nerwów a w gardle momentalnie stanęła gula. Głos odezwał się tuż przed nią. Otworzyła z wahaniem oczy. Pierwszym co zobaczyła był pistolet, skierowany prosto w jej głowę.
Utkwiła wzrok w lufie.
Chciała coś powiedzieć, ale zamiast tego bezradnie poruszała ustami. Chyba nawet zaczęła płakać, bo czuła wilgoć ściekającą po policzkach.
- Dean o co chodzi...? - Tuż za plecami pierwszego chłopaka, momentalnie pojawił się drugi – Boże, opuść broń, to tylko dzieciak. -  Ten drugi, Noah, przecisnął się bliżej i kucnął. - Hej...
- Odbiło ci?! Może być zarażona! – Dean wyraźnie panikował, ale nie spuścił jej z celownika.
- Nie wydaje mi się. Wygląda na zupełnie zdrową. Nawet nie kaszlnęła od kiedy tu weszliśmy. Pamiętasz przecież wujka. - Skupił na niej wzrok. - Jesteś zarażona?
Odzyskała nieco odwagi i wierzchem dłoni otarła łzy.
- Oczywiście, że nie. - W jej głosie zabrzmiało nieco oburzenia i Noah uśmiechnął się. Miał przyjazne, jasne oczy i jasne włosy. Jego uśmiech też jaśniał, niemal wyczuwała ciepło promieniujące z chłopaka.  W przeciwieństwie do drugiego chłopaka, który co prawda opuścił broń, ale nadal trzymał ją w dłoni. Też miał jasne oczy, ale nie spoglądał na nią z sympatią, raczej z daleko posuniętą nieufnością. Na ciemnobrązowe włosy założoną miał czapkę z nadrukiem ulubionego zespołu futbolowego taty, Buffalo Bills. Obaj wciąż-nie-znajomi byli do siebie podobni pod względem postury, wysocy i wyglądający jakby nie jedli wystarczająco dużo w ostatnim czasie. Tak jak właściwie wszyscy, których dotychczas widziała.
Mierzyła przez chwilę Noah spojrzeniem, a gdy ten odsunął się, wygrzebała się z półki i zarzuciła plecak na plecy przyglądając się im niemal tak ostrożnie, jak Dean jej i trzymając bezpieczny dystans, na wszelki wypadek.
- Jestem Noah, a to Dean. - Niższy chłopak wskazał na siebie, potem na swojego towarzysza. Ona, wyczuwając w tym szansę ujścia z życiem i – przy odrobinie szczęścia – odzyskania swojego noża, skinęła im głową, naśladując tatę.
- Jestem Eve.
Poważnie rozważała podzielenie się z nimi kluczem do magazynu.


Finito.
Zabrało mi to wystarczająco dużo czasu.

Obserwatorzy